Za miłość płaciliśmy miłością, nienawiścią za nienawiść
Sergiusz Piasecki
W wydanej w 1964 r. w Londynie zbeletryzowanej historii komórki AK wykonującej w Wilnie wyroki śmierci, dowódca wileńskich egzekutorów, Sergiusz Piasecki, pisał: „Przekonamy się po wojnie, jeśli dożyjemy, że w małej historii obecnych czasów będą pisać pompatycznie o solidarności podczas wojny i okupacji wszystkich warstw narodu polskiego.
Historia jest po to, aby utrwalać bzdury i grzebać prawdę, żeby dogadzać dumie narodowej i perfumować gnój i rozkład. Czytałeś już w prasie podziemnej, słyszałeś przez radio o braterstwie i ofiarności.
Ale gdzie one są? Owszem są, lecz jakże rzadko (…). Przecież wiesz, że każdy okupant znalazł do pomocy i współpracy Polaków. I to jakich!…Wykalkulowali, że im się opłaci postawić na którąś kartę. Spytaj Tomasza: ile Polacy złożyli donosów na innych Polaków”.
Sergiusz Kościałkowski i Sergiusz Piasecki (autor powyższego cytatu) znali mechanizmy działania konspiracji dogłębnie. W każdym kraju znajdującym się pod okupacją agresor pozyskiwał ludzi współpracujących z najeźdźcą.
Tak było i w Wilnie. Zadaniem obu Sergiuszów, wykonywanym w imieniu Polskiego Państwa Podziemnego, było eliminowanie tych najbardziej szkodliwych konfidentów i kolaborantów.
Wywodzący się z rodziny polsko – francuskiej Sergiusz Kościałkowski, oficer brygady „Łupaszki” (w piechocie) i „Juranda” (dowódca kawalerii), był na Wileńszczyźnie egzekutorem Kedywu i komendantem oddziału partyzanckiego AK z duszą poety.
Jeszcze przed wojną pisywał całkiem dobre wiersze. Starszy brat, artysta malarz Marian Kościałkowski (emigrant, by posłużyć się tutaj tytułem tomu publicysty Stanisława Cata-Mackiewicza, po wojnie mieszkający w bezpiecznym „Londyniszcze”), nazywał młodszego brata, mordercą i potworem.
Bracia różnili się od zawsze. „Liczę na szczęście. Wierzę, że jakoś tam będzie”, pisał młodszy brat w liście wysłanym do ojca (Olgierda) z obozu przysposobienia wojskowego zorganizowanego w połowie lat 30. pod Grodnem.
Gdy w Wilnie trwały w grudniu 1944 r. przeprowadzane przez czekistów masowe aresztowania, jakby z przeczuciem własnego losu, zapisał w dzienniku:
„Mianowano mnie dowódcą Oddziału Samoobrony Ziem Wschodnich nr 4. Tereny północno – zachodnie od Wilna. Teren, do którego poczułem skłonność. W tej chwili pomyślałem może, że znajdę tam swoje pół metra kapitana Groba”.
Rozkaz objęcia oddziału przekazał były komendant północnego odcinka „Wachlarza” i konspiracyjnego garnizonu miasta Wilna, wówczas inspektor oddziałów partyzanckich na terenie powiatu wileńsko – trockiego, aresztowany kilka dni później, mjr Leon Koplewski „Bezmian”.
Przy takim tempie życia przysłowiowe szczęście chodziło za „Fakirem” długo. Skończyło się, gdy miał trzydzieści lat. Dwa miesiące po otrzymaniu nominacji na komendanta oddziału poległ. Zakopany został nad jeziorem Dubińskim w Błużnianach.
„Życie jest krótkie” pisał jakby przewidując w liście do matki wysłanym pięć lat wcześniej swój los. W innej korespondencji z tego okresu kreślił podobną wizję swojego życia: „Walka to mój żywioł. Padnę, ale w walce”. Oddział, którym dowodził, wielokrotnie był wymieniany w dokumentach operacyjnych i śledczych NKWD jako „białopolska banda”.
Służba „Fakira” (używającego również pseudonimów „Lech”, „Antoni”, „Kapitan Grób”) w Kedywie i oddziale polowym pozostawała szerzej nieznana przez ponad pół wieku.
W PRL-u, w wąskim kręgu weteranów, była synonimem kombatanckiej mitologii i zeznań składanych przez masakrowanych w śledztwach kolegów. „Poległ w akcji na Wilno w 1944 r.” (oficer kontrwywiadu i egzekutor AK Witold Milwid); „Został zabity w walce z Niemcami” (wywiadowca Kedywu Mikołaj Matulewski).
Z czasem legenda zaczęła zastępować fakty. W końcu lat 80. XX wieku podkomendny, Jerzy Lenkowski „Pik”, pisał w liście do dr. Romana Koraba-Żebryka: „W naszej trójce [zwiadu konnego „Jedynki”] był Sergiusz Kościałkowski ‘Fakir’, nasz dowódca [oddziału rozpoznawczego] w brygadzie ‘Juranda’ (…). Jemu należy poświęcić osobną książkę”.
Nie dodał, iż komendant wydalił „Pika” ze swojego oddziału. „Kosztowało to mnie dużo cierpliwości – zapisał w dzienniku ‘Fakir’ – ale dałem mu własnoręczny udział w akcji. Mówię, kosztowało mnie to dużo cierpliwości. Był przykry w obcowaniu [z ludźmi]”.
Dwadzieścia lat po śmierci „Fakir” stał się pod pseudonimem „Mag” bohaterem wydanej w Londynie powieści autobiograficznej Sergiusza Piaseckiego („Dla honoru organizacji”).
Tytuł tomu został zaczerpnięty z wypowiedzi nadzorującego komórkę wykonująca wyroki śmierci zastępcy komendanta okręgu ppłk. dypl. Juliana Kulikowskiego „Witolda”. Uzasadniał konieczność zintensyfikowania akcji egzekucyjnych. Pseudonim nawiązywał do własnej identyfikacji („Czarny Mag”).
W 1964 r. umierając w Polskim Szpitalu Wojskowym dla Weteranów w Penley (Walia) Sergiusz Piasecki otrzymał w przeddzień swojej śmierci wydany drukiem egzemplarz ostatniej książki, zbeletryzowanej, opartej na własnych przeżyciach, historii egzekutorów AK z Wilna.
„Wzrostu więcej niż średniego – pisał w tym tomie o Kościałkowskim – dobrze zbudowany, poruszał się lekko, zgrabnie, miał ciemne włosy, śniadą cerę. Wyglądał na południowca (…). Wydał mi się dość sympatyczny (…). Był odważny, ale jego ruchy i spojrzenia cechowała nerwowość, ostrość, niecierpliwość (…). Było widać, że lubi broń”.
Określenia te trafnie definiowały cechy fizyczne Maga – Fakira. Do tego szkicu S. Kościałkowski – nazywany także ze względu na karnację „Czarnym” – niewiele by dodał.
Charakterystyka dokonana przez ojca przedstawiała się podobnie:
„Na mocno związanym ramieniu miał dobrze osadzone muskularne przedramię. Dłonie zwinięte w pięść coś były warte. Zwinny, lekki, zręczny gimnastyk. W pewnym stopniu akrobata (…). Długi czas sprawiał zmartwienie powolnym wzrastaniem. Na dobre zaczął się wyciągać bodaj po osiemnastce. I to tak niepostrzeżenie szybko. Osiągnął około 175 cm”.
Wysyłający swoje książki dla Nikity Chruszczowa dowódca „Fakira”, S. Piasecki, wystawił podkomendnemu wysoką ocenę. Cenzurka wydana przez fachowca od werbowania, przemytu i zabijania, była nie tylko uznaniem dla zaangażowania imiennika w działalność niepodległościową. Była oddaniem szacunku dla „młodszego brata” z okresu służby w AK.
„«Fakir» – pisał Piasecki – był najlepszym z żołnierzy Egzekutywy [Kedywu w Wilnie]. Wyróżniał się ogromną odwagą. Byłem z nim przy wykonywaniu kilku zadań i dlatego mogłem to ocenić. Musiałem raczej hamować go niż zachęcać czy zmuszać do pracy”.
Cenił Sergiusza Kościałkowskiego również kolejny dowódca egzekutorów AK, jak „Fakir”, kawalerzysta por. Jerzy Urbankiewicz „Jurek”. „Jeden z naszych – pisał we wspomnieniach – najdzielniejszych kolegów”.
Meldunki o akcjach likwidacyjnych Sergiusza Kościałkowskiego i Sergiusza Piaseckiego przeprowadzanych w Wilnie były kierowane z Komendantury Policji i Służby Bezpieczeństwa w Wilnie i Kownie do Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy w Berlinie, a stamtąd rozsyłane do najwyższych władz politycznych III Rzeszy.
O zamachach „polskiego bandyty” pisywał wydawany przez Niemców „Goniec Codzienny”. O wyrokach śmierci informowała także podziemna „Niepodległość”. Podkomendni podkreślali dynamiczny temperament „Fakira” i charyzmatyczne psyche dowódcy.
Łączniczka Klara Karpowicz „Zosia” przekazała córce, iż „było w nim coś mrocznego, niepokojącego”. Adiutant Wiesław Mincer „Marek” relacjonował: „Był szalony i nieobliczalny.
Miał w sobie coś z ‘Kmicica’, zagończyka, watażki. Lubiłem go. Ludzi młodych ciągnęło do takich charakterów”.
Wspomniany Urbankiewicz miał podobne odczucia:
„W warunkach ścisłej konspiracji, w jakich działaliśmy, mało wiedzieliśmy o sobie wzajemnie. Z moich obserwacji wynikało, że poświęcił się sprawom wojny bez reszty, co wyrażało się nie tylko tymi dodatkowymi, ubocznymi działaniami. Widział ją jako coś romantycznego.
Na rutynowe akcje wychodziliśmy w ten sposób, że umawialiśmy się przez łączników, gdzieś w mieście, tam rozdzielałem zadania i ruszaliśmy. «Lechowi» to się nie podobało. Powiedział mi, że powinniśmy się spotykać w ciemnym pokoju, należało odczytać wyrok przy świecy i dopiero przystępować do działania”.
„Fakir”, nie był jednak romantykiem. Był kawalerzystą, egzekutorem, komendantem oddziału polowego. Wcześniej także studentem znawcy powstania styczniowego, specjalisty w zakresie pierwszej wojny światowej prof. Janusza Pajewskiego (oficera Biura Informacji i Propagandy Głównej Komendy Głównej AK, działacza Delegatury Rządu na Kraj).
Z poszukującego drogi życiowej dwudziestokilkulatka stawał się w okresie wojny, by posłużyć się tutaj tytułem książki Piaseckiego, człowiekiem przemienionym w wilka. Służył w elitarnym pionie Kedywu.
W liście do matki z końca lat 30. pisał: „Prawdopodobnie zostanę porządnym człowiekiem. Nie mam pociągu do szkodzenia ludziom niewinnym”.
W Wilnie „Fakir” wykonał kilka wyroków śmierci wydanych przez sądy Polskiego Pastwa Podziemnego, w tym dwie najgłośniejsze likwidacje (Czesława Ancerewicza w marcu 1943 r. i Danuty Wyleżyńskiej w lipcu 1943 r.).
Za służbę w Kedywie i oddziale partyzanckim otrzymał awans oficerski i Krzyż Walecznych. Za walkę o niepodległą Polskę został „wyklęty” przez socjalizującego brata, Mariana.
Ulubiony dowódca „Fakira”, Sergiusz Piasecki, za ewakuację materiałów z zagrożonego rewizją gestapo litewskiego urzędu mieszkaniowego otrzymał Brązowy Krzyż Zasługi z Mieczami. „Za wyróżniająca się służbę żołnierza w szeregach konspiracji”, brzmiało uzasadnienie.
Ewakuował wówczas dokumenty podziemnego sądownictwa i kontrwywiadu, broń krótką, rozkaz odwołujący wyrok śmierci na Józefa Mackiewicza, materiały przywiezione przez redaktora z Katynia.
Pięć lat wcześniej Zygmunt Andruszkiewicz, reporter wileńskiego „Słowa”, pisał na łamach swojej gazety o uwolnieniu S. Piaseckiego z więzienia na Św. Krzyżu, autora „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy” i jego przybyciu do Warszawy.
W tym czasie S. Kościałkowski przebywał również w stolicy. Studiował w Wyższej Szkole Handlowej. W jednym ze swoich wierszy tak opisywał poznawanie życia Gdyni, gdzie przed wybuchem wojny dorabiał na zarobowych wyjazdach:
Na migotliwym rydwanie płomieni
oddechem morza wiecznym otulona,
ośmiornica toczyła światła milionowe.
Geniusz ludzki betonem przypiął ją do ziemi,
rozpostarł na bagnach, na skałach zawiesił.
Było to gąbczaste kłębowisko ulic –
wąskich i szerokich, kurczących się, długich;
były to nienawiścią nędzy brzemienne uśmiechy:
dygotały ponuro w koniaku butelce,
gdy wyrzygał ostatnie pieniądze z kieszeni
i o blat twardy łamał drewniane swe ręce.
To znów w tęczowy krąg wszedł zapomnienia,
gdzie zakazane nie milkną pieszczoty,
noc całą przetrząsał portowe burdele
dla miłej uciechy – głupoty.
Tam szedł, bo nagie chciał oglądać życie:
rozbiegały się twarze blade i rumiane,
lodowate, ordynarne, brodate.
Byli to marynarze, w biodrach się kołysali,
trącali się kielichami, pili,
napęczniały im karki, noże wydobyli.
Tupot i warkot – rozgrzany swąd ulicy,
samochodowych piersi trzask o róg,
w niszach niepokojące cienie wiszą,
senny rząd kamieni na przecznicy.
Zmęczone światła oko przymrużyły,
gdy z gwizdem tramwaj poprzecinał szyny.
Spłynął w jęk nieustanny uśmiech ladacznicy –
szturchają ją, auta saltem przemknęły ulicą –
dziewczyny się potknęły, jedna o drugą.
Latarnie im świeciły, one patrzyły długo:
obie były kurwy – tak sobie świadczyły,
włosami się oplątały, drapały i wyzywały.
Gwizdek… odeszły w ciszę.
Domów handlowych pedantyczne dusze
uleciały w snobizmu obłudne zaułki,
dusze nocnego miasta rozbiegły się w pyle.
Otwarto misterne, koronkowe sale,
przesunęły się słupy brylantowych spinek,
o przywiędłych bogaczy otarły się damy –
na schodach marmurowych w intymnych portierach
nagie ciała się między krawaty wplątały.
Pierścienie chciwie wmięte pomiędzy banknoty,
patrzyli w karty, zalśniła mamona,
gorzały spojrzenia o zysk wielokrotny:
nienawistne żarty w pokera.
Bawili się panowie, kobiety się taksowały:
odsłaniały kolana, wypinały biusty,
w jedwabiach się zaczaiły klątwy arcyniemiłe:
„On ci mordę rozwali” – zgrzytały.
Gość porwał banjo w drętwiejące zęby.
Nie zdążył. Rak go wytwornie zastrzelił.
Vivat! Natchnione życie wyższej sfery.